Skrypt i montaż: FireStorm
Czytał: Arkadiusz "Dark Archon" Kamiński
Omawiając dziesiątki gier retro na kanale arhn.eu, wielokrotnie przywoływano growe legendy miejskie. Uwierzcie mi, naprawdę widziałem sekretnego czerwonego ninja w Mortal Kombat, pod ciężarówką w Pokemonach da się znaleźć Mew, a rząd USA faktycznie testował kontrolę nad społeczeństwem za pomocą tajemniczego czarnego automatu do gier.Tak było, nie zmyślam. Podobną anegdotę można by przypisać trzem deweloperom, którzy zgodnie twierdzili, że w 1987 roku z zapartym tchem grali w wybitny tytuł The Eternal Castle. Problem w tym, że gra nigdy nie istniała.
To jednak ich nie powstrzymało. Zakasali rękawy i stworzyli The Eternal Castle [REMASTERED] – remaster gry, której nie było. Produkcja nie próbuje być wierną rekonstrukcją rzekomego zaginionego klasyka, ale raczej oddać ducha tamtych doświadczeń – tego, jak mogło wyglądać granie w tę legendarną pozycję, przynajmniej w wyobraźni. Legenda oryginału służy przede wszystkim jako ciekawy zabieg marketingowy oraz wyraźny kierunek artystyczny - uwspółcześniony hołd dla epoki Another World i Flashbacka.
Już od pierwszych chwil rzuca się w oczy charakterystyczna estetyka wizualna, oparta na dwubitowym trybie graficznym CGA z jego ikonicznymi odcieniami cyjanu i magenty. Choć paleta tych czterech kolorów bywa zmieniana w niektórych scenach, pozostaje to zgodne z ograniczeniami technologicznymi epoki, którą przywołuje. To, co wykracza poza możliwości tamtych czasów, to zdumiewająca płynność animacji oraz imponująca liczba sprite’ów pojawiających się jednocześnie na ekranie. Gracz niejednokrotnie staje w obliczu hord przeciwników, a także masywnych, zaskakująco szczegółowych bossów, którzy mogliby doprowadzić ówczesne komputery do palpitacji procesora.
Mogłoby się wydawać, że cztery kolory nie wystarczą na pokazanie czegokolwiek. Jednak twórcy udowodnili, że nawet z takimi ograniczeniami można stworzyć szereg różnorodnych i pełnych detali lokacji będących pulpowym przeglądem postapokaliptycznych scenariuszy. Od mrocznych korytarzy posiadłości rodem z Resident Evil, przez zrujnowane wojną miasta, po pełne kultystów ruiny - każda sceneria zachwyca kreatywnym wykorzystaniem obrysów i subtelnym sugerowaniem detali za pomocą zaledwie kilku pikseli. Rezultatem są unikalne i wyraziste obrazy, które na długo zapadają w pamięć.
Całości dopełnia hojna dawka efektów cząsteczkowych, tchnąca życie w te minimalistyczne pejzaże. Ulewny deszcz rozświetlają potężne błyskawice, rozgrzane powietrze wiruje wokół statku kosmicznego wchodzącego w atmosferę, a drobinki szkła sypiące się z rozbitych szyb przypominają śnieżne płatki w mroźny, zimowy wieczór. Nie brakuje tu dynamicznych scen.
Jedynym problemem jest czasami bardzo nieczytelny font. Rozczytanie tego bez mrużenia oczu to wyzwanie.
W tę podróż przez minimalistyczną, pogrążoną w wojnie Ziemię wyrusza Adam lub Ewa – ostatnia nadzieja statku pełnego kolonistów krążącego na orbicie planety. Zasoby są na wyczerpaniu, a poprzednia misja ratunkowa zaginęła bez śladu. Nie ma czasu na wahanie – trzeba postawić wszystko na jedną kartę, by ocalić zaginioną poprzedniczkę i uratować kolonistów przed niechybnym końcem.
Pod względem rozgrywki The Eternal Castle przypomina tzw. filmowe platformówki, jak wspomniany wcześniej Another World. Charakteryzowały się one skupieniem na narracji oraz płynnym, niemal naturalistycznym odwzorowaniem ruchów postaci – efektem zastosowania techniki rotoskopii. Gdy bohater przeskakuje przepaść, prawdopodobnie zawiśnie na krawędzi, a upadek z wysokości wymusi przewrót, aby uniknąć obrażeń.W gruncie rzeczy to Nathan Drake w 2D – choć z mniej responsywnym sterowaniem. W duchu klasyków epoki ruchy postaci cechuje pewna ociężałość, co wymaga planowania każdego działania z lekkim wyprzedzeniem. Taki styl sterowania bywa frustrujący, szczególnie podczas walki, ale idealnie wpisuje się w retro atmosferę.
Podobnie jak konieczność zachowawczego podejścia do eksploracji, bo gra nie stroni od nie fair rozmieszczonych pułapek czy przeciwników zdolnych zabić jednym atakiem. Śmierć czai się tu na każdym kroku i jest częstą dolegliwością. Nawet bardzo częstą. Na szczęście przy pierwszym przejściu punkty kontrolne są hojnie rozmieszczone, co łagodzi frustrację. Prawdziwe wyzwanie pojawia się dopiero w trybie NG+ oferującym rozgrywkę godną DOS-owej pozycji.
Myślę, że miłośnikom retro nie trzeba więcej polecać The Eternal Castle. Nie tylko idealnie trafia w nostalgiczne struny, ale też pozwala uniknąć frustrującego zderzenia z wyższym progiem wejścia dawnych pozycji. Niemniej, nie trzeba pamiętać czasów kartridża łupanego, by docenić fenomenalną, minimalistyczną oprawę graficznę, cudowny synthowy soundtrack czy wciąż świetną rozgrywkę i atmosferę. To nie tylko kapsuła czasu, ale też małe i krótkie dzieło sztuki. Gwarantuje dobrze spędzony wieczór.