
Jedną z największych zalet Red Dead Redemption jest absolutnie fantastyczny i żywy świat, pełen małych opowieści wiernie odtwarzających atmosferę Dzikiego Zachodu, wraz z ciągle im towarzyszącym fenomenalnym niebem. Na temat jego złożoności można by napisać osobny artykuł.

Osobista historia Johna Marstona udanie posłużyła za podstawę bardzo nihilistycznej walki jednostki ze światem, czemu niewątpliwie przysłużyły się kapitalne i błyskotliwe dialogi. Problematyczne jest wewnętrznie sprzeczne zachowanie bohatera, a II akt zbyt spowalnia tempo fabuły.
Przeszczepienie formuły GTA do realiów westernu nie wyszło najlepiej, stając w opozycji do struktury opowieści. To nie piaskownica pełna zabawek, a żyjący świat z garstką walczących o przetrwanie ludzi, przez co rozpoczęcie kompletnego chaosu na ulicach zupełnie tu nie pasowało.
Misje w dużej mierze pozostają bardzo schematyczne, z jedynie kilkoma chlubnymi wyjątkami. Prowadzą też do absurdalnej liczby zabitych, w moim przypadku przekraczającej 1000 osób. Raptem garstka zadań pokazujących inną, mniej krwawą, stronę życia kowboja to zdecydowanie za mało.
Szkoda, że tak wiele aktywności pobocznych pozostaje kompletnie oderwanych od reszty gry. Ich wplecenie w narrację nie zmieniłoby wiele pod względem struktury, a mogłoby w łatwy sposób korzystać z mocnych stron produkcji, używając dialogów i wymuszając eksplorację.
Niemniej, samo strzelanie wypada naprawdę dobrze, choć niepotrzebnie zachęca do używania osłon. Automatyczne centrowanie na przeciwniku wraz z systemem Dead Eye pozwalają na bardzo widowiskowe i satysfakcjonujące pojedynki podczas jazdy konnej.